środa, 7 października 2009

Pierwsza letnia wyprawa


Pierwsza nasza wyprawa była chyba zarazem najdłuższa pod względem trasy do przejścia.
Skład trzy osobowy:
Misza, Marta, Kubuś.

Początek trasy - wieś Trzebież - stara polna droga, dawne torowisko.
Wysiadamy z naszego transportera ;). Zakładamy tobołki, niewiemy jeszcze dokładnie czego oczekiwać na trasie, co wziąść co zostawić.
wszyscy mamy na sobie standardowo tylko cote - w końcu jest w miarę ciepło.
Zapas wody dwie tykwy. Jedną większą przytroczoną do tobołka niesie Kubuś. drugą mniejszą Marta. Marta niesie część wody oraz tobołek zawinięty w płachtę z lnianej surówki, która może służyć jako zadaszenie. tobołek przewiązany na ukos przez ramię związany na przedzie + lnianą torbę z częścią jedzenia. Ja (Misza) niosę tobołek + mój i Marty "materac" + jedzenie. Kubuś niesie swój tobołek + wodę + lnianą torbę z jedzeniem.
Jedzenia mieliśmy sporo za dużo, ale sami nie mieliśmy pojęcia co i ile wziąść. Chociaż Kubuś uszczuplił zapasy świerzo upieczonego chleba prawie do minimum - zanim zdąrzyliśmy dotrzeć do miejsca docelowego ;).
Ogólne zaprowiantowanie:
Ser wędzony
2 chleby
mięso kurczaka
owoce suszone
marchewki
jabłka
kawałek karkówki
mąka, sól.
Tobołek mój i Kubusia, różniły się od tobołka Marty. Ich szkietet stanowił stelarz z gałęzi, przytroczonych do siebie rzemieniami lub sznurkiem. Kubusia szelki wykonane ze skórzanych pasków, moje z przewiązanego grubego sznura.
na górną część mojego tobołka nałożona była dodatkowa paka zawierająca mniejszą lnianą płachtę, cieńką płachtę wełnianą, oraż koc wełniany - filcowany.
Oprócz tego w samym tobołku znajdowała sie przyszywka, gardencorps, wełniany płaszcz z 1/2 koła. Kubuś taszczył ze sobą lniano wełnianą "kołderkę" (ciepły 2 warstwowy koc), przyszywkę, oraz kocyk wełniany.
Martuś niosła w swoim tobole surcote i cote - reszta do uzupełnienia - jak nam się przypomni ;).
Pierwsza trasa wiodła przez mokradła i bagna do budynku - jakiego nigdy wcześniej niewidzieliśmy. Ni to z kamienia - ni z drewna, ni z żelaza, chyba długo nie postoi. Była koło niego jakaś taka niby tama. Dalej od niego było już widać wybrzeże i wielką wodę. Gdy dotarliśmy tą trasą prawie pod samą wieś plaże były coraz bardziej kamieniste. Na jednej z nich znaleźliśmy krzemienie - po które wyruszyliśmy.
Po chwili odpoczynku ruszyliśmy dalej - kawałek przez wieś między domostwami - i dotarliśmy do tej samej drogi, którą wyruszaliśmy na wyprawę po krzemienie, jednak tym razem nieskręciliśmy w las a poszliśmy drugą stroną. Mijali nas dziwnie wyglądający przechodnie. Niestety sporą część dalszej trasy musieliśmy przejść asfaltowymi ulicami w okolicach centrum miejscowości. Po drodze zatrzymaliśmy się na chwilę aby napić się wody, kolejny postój to ławeczka przy której posililiśmy się chlebem i suszonymi owocami. Ruszyliśmy dalej, po lewej stronie widać już bvyło las, i znowu po kilku kilometrach znaleźlismy do niego wejscie. Teren stqawał się coraz bardziej przyjemny, droga piaszczysta - celem naszej podróży - była tak zwana przez tubylców "Skarpa". Mijaliśmy polany, oraz miejsca w ogóle nie zarośnięte roślinnościa - bardzo piaszczyste, w ko ńcu droga sugerowała, iż jesteśmy coraz bliżej wody, roślinność stawała się coraz bardziej gęsta, paprocie wyższe od nas samych, tereny coraz bardziej bagniste.
Po momecie tułania się po lasach dotarliśmy na wybrzeże do tego pięknego miejsca, które było naszym celem. Stanęliśmy nad brzegiem skarpy, na dole piaszczysta plaża, wyglądało to jakby nagle ktoś urwał olbrzymi kawał ziemi i zalał go olbrzymią wodą. Koniec lasy koniec trawy - kilka metrów urwiska -ściana urwiska to piach i - glina - no właśnie glina. Znaleźliśmy dogodne zejscie na dół. Pierwsi zeszli Kubuś i Marta, ja kawałek za nimi. Na plaży zdjęliśmy tobołki i zaczęliśmy organizować obozowisko. Chociaż było dosyć ciepło, zeerwał się wiatr.
Znaleźlismy miejsce osłonięte od jednej strony czcinami, od drugiej olbrzymim korzeniem drzewa, wymytego przez wodę. Tam się rozłorzyliśmy. Płachte lnu w której Marta nosiła swój bagaż wykorzystaliśmy jako parawan chroniący nas od wiatru wiejącego bezpośrednio od wody. W pobliżu korzenia rozpaliliśmy ognisko. Ponieważ nadal było dosyć ciepło chociaż powoli już zmierzchało, postanowiliśmy się z Kubą wykomp[ać po podruży. Woda była ciepła, kompiel nas ożeźwiła - zaczęliśmy układać legowisko. Poszliśmy do lasu nacieliśmy masę zielonych liściastych gałązek, ułorzyliśmy grubą warstwę zeszłorocznej wysuszonej trzciny, na nią miękkie gałęzie. Na to wszystko położyliśmy cieńką wełnę. Wzięliśmy masę bagaży, więc je użyliśmy, jako dodatkową izolację od ziemi użyliśmy przyszywanic. Po ułożeniu wszystkiego skoczyliśmy do lasu zebrać kilka suchych obalonych drzewek i gałęzi.
Po całym dniu wyczerpującego marszu postanowiliśmy się posilić. Marta wyciągnęła tobołki i zaczęło się jedzenie. Oprócz mięcha i podpłomyków, zjedliśmy pieczonego kurczaka. Do pieczenie użyliśmy gliny i wody z zalewu. Polożyliśmy kurczaka pomiędzy 2 warstwy rozrobionej gliny i tak przygotowane wsadziliśmy w żar. Po chwili kurczak był upieczony - miał chrupiącą skórkę i nie był suchy - wszyskie "soki" pozostały w nim.
Resztę zostawiliśmy na rano. Po przebudzeniu się zjedliśmy cheb z serem i podpłomyk, kt óry został z wieczora. Napiliśmy się. W ten sposób wykończyliśmy nasze zasoby wody pitnej. Poranek był ciepły i słoneczny - założyliśmy więcf cieńkie ciuchy. Surcoty i koce poskładaliśmy na powrót do tobołków. Poprzytraczaliśmy wszystko, i ruszyliśmy pod górę skarpy. Puste tykwy użyliśmy jako pojemniki - ponieważ było tam tyle jagód ,a jagodziny rożly na wysokość pasa. że wystarczyła chwila aby się nimi najeść, i aby nazbierać ich pełne tykwy na drogę powrotną.
Po obfitych zbiorach i zabraniu co nieco w postaci krzaczka na drogę, ruszyliśmy w drogę powrotną. Słońce mocno świeciło. Spostrzegliśmy, że buty historyczne skórzane są bardzo wygodne w lesie - lecz przy chodzeniu po współczesnych drogach bardzo szybko się przecierają. Z tego powodu droga powrotna była trochę bardziej uciążliwa. Idąc spowrotem nie koniecznie patrzyliśmy na trasę - poprostu chodziliśmy sobie po lesie, i trochę pobłądziliśmy, nagle wszystkie drogi leśne się skończyły i weszliśmy w las i zarośla - co generalnie wyszło nam na dobre - ponieważ znaleźliśmy leśne źródełko z zimną pyszną wodą. Po przepłukaniu się i napiciu, postanowiśmy cofnąć si trochę. Po przejściu kilkuset metrów znowu byliśmy na szlaku - znowu wróciliśmy do wsi - po drodze trafiliśmy na maliny. Po kilku kolejnych godzinach dotarliśmy do celu i wróciliśmy do domu.

Czego się nauczyliśmy ??
Aby gotować podczas podróży nie trzeba mieć garów - wystarczy pomysłowość.
Na betonowych drogach buty ze skórzanymi podeszwami nie spisują się dobrze - wycierają się maksymalnie.
Za duże toboły - sporo rzeczy przy tej pogodzie można było spokojnie zostawić w domu.
Podczas podróży o tej porze roku - spokojnie można wyrzywić się z tego co da nam las.
Dobra organizacja legowiska i zebranie odpowiedniej ilości drzewa to podstawa.
Na te zarośla przydał by się noż bojowy ;)
Jedna ostra siekierka na 3 osoby to przynajmniej o jedną za mało :)
Nasze tereny latem dają nam wszystk czego w podróży potrzeba - i miejsca do wybyczenia się na piachu nad wodą i kawałek zacienienia, i źródełka z pitną wodą.
W lasach runo jest obfite.
Glina daje się wykorzystywać na setki sposobów :).
Tym razem wykorzystaliśmy ją do pieczenia, jak i z powodu jej właściwości do czyszczenia/ polerowania noży oraz toporka.

Pierwsza wyprawa około 40 km. Było pięknie i klimat nie do zapomnienia. Buty niestety dziurawe.

Tykwy wspaniałe pojemniki na wodę, jednak bukłaki w podróży są praktyczniejsze.

żywności zabierać tylko tyle ile konieczne - my mieliśmy ucztę.

Jak narazie to tyle wniosków z naszej pierwszej podróży.
Zdjęcia dostępne w naszej galerii.

1 komentarz: